Opowieść pewnego plecaka – piesza wycieczka pierwszej klasy

W zeszłym tygodniu, zupełnie nie wiem dlaczego, on wyciągnął mnie ze skrzyni, choć wakacje już się skończyły. Zaczął wkładać do mnie śpiwór, karimatę, ubrania, kosmetyczkę i inne potrzebne rzeczy. Zastanawiałem się, gdzie tym razem pojedziemy? Kasper bardzo się denerwował, więc gdyby nie mama, wszystkiego by zapomniał. Kiedy był gotowy, włożyli jeszcze książkę, ale zauważyli, że niepotrzebnie mnie obciążą. Od razu poczułem ulgę. Po dopakowaniu sztućców i latarki Kasper był gotowy (przynajmniej tak mu się zdawało).

Wstał rano, bardzo zdenerwowany, od razu się ubrał i zszedł ze mną na śniadanie. Po posiłku wyruszyliśmy. Nasza podróż szybko skończyła się przy wielkim budynku, który trochę przypomina Malbork (wiem, bo tam byłem). „To musi być jego nowa szkoła” – pomyślałem. Czekali tam jego koledzy i koleżanki z klasy. Poszliśmy do auta pana Kamila – wychowawcy Kaspra po wodę i…

Wyruszyliśmy!

Najpierw wsiedliśmy do tramwaju, a ja nadstawiałem uszu, chcąc dowiedzieć się, gdzie jedziemy. Wysiedliśmy na dworcu i poszliśmy na przystanek PKS, gdzie z ich rozmów wywnioskowałem, że jadą do Olkusza. Wsiedliśmy i autobus ruszył. Na całe szczęście jechałem koło Kaspra (nie lubię, kiedy oddaje mnie do luku).

Pierwszy etap drogi do zamku w Rabsztynie był najprzyjemniejszy, bo Kasper niósł mnie lekko i z szacunkiem. Potem sprawy tylko się pogorszyły. Szliśmy w upale, ale czas mijał szybko na rozmowie. Cieszyłem się, że wszyscy poznali moją historię. Byłem szczęśliwy i dobrze zapakowany, nie wiedziałem, że czekają mnie jeszcze dwa dni tej udręki. Pod koniec dnia Kasper przebrał buty, więc całe moje wnętrze śmierdziało, bo szedł w nich osiem godzin. Nareszcie (koło ósmej) doszliśmy na pole namiotowe koło zamku w Pieskowej Skale, gdzie zostałem odłożony, kiedy rozbijali namioty, Potem Kasper włożył mnie do swojego „wigwamu” i zacząłem drzemać. Przeszkadzały mi tylko ich radosne śmiechy i krzyki. Noc minęła spokojnie.

Następnego dnia wstaliśmy wcześnie, ale Kasper był wypoczęty. Nie spakował mnie tak dobrze, jak poprzedniego dnia, ale było przyjemnie. Woda chłodziła moje zmęczone boki, a Kasper cały czas śpiewał ( uwielbiam, kiedy to robi). Początkowo było gorąco, ale kiedy weszliśmy w chłodny cień lasu, zasnąłem… Obudziłem się, kiedy byli w pizzerii. Kasper nie lubi pizzy, więc zamówił pierogi. Najedzeni i pełni entuzjazmu wyruszyliśmy w dalszą drogę, bo zostało nam tylko osiem kilometrów. Przeszliśmy przez Rudawę i wspięliśmy się na wzgórze. Wiedziałem, że jesteśmy blisko celu. Ruszyliśmy w stronę samotnego budynku, z rozmów wywnioskowałem, że to dom pana Kamila. Kiedy tam doszliśmy, Kasper z kolegami rozłożyli namiot. Następnie wypili herbatę i usiedli przy ognisku. Usiłowałem zasnąć, ale osły ryczały całą noc, a oni chichotali do rana. W odpoczynku przeszkadzało mi to, że Kasper nie dokręcił płynu, przez co całe moje wnętrze pachniało kokosem, którego nie cierpię.

Kiedy wstali, ubrali się, zjedli śniadanie i zapakowali namioty. Ruszyli. Tego dnia marsz nie sprawiał nam żadnej przyjemności. Kaspra bolały nogi, byłem źle spakowany, a słońce świeciło, jakby w menu był pieczony Kasper w panierce z plecaka. Jedyną pociechą była rozmowa. Nic nie mogło nas rozśmieszyć, nawet Dolina Brzoskwini – co za śmieszna nazwa! Najgorszym odcinkiem była ulica Księcia Józefa, którą szliśmy, szliśmy i końca widać nie było.

Zmęczeni, wyczerpani i spaleni słońcem, przekroczyliśmy próg szkoły. Marzyłem tylko o jednym – zasnąć. I zasnąłem.

(autor: Kasper Kądziołek)

dscn1406 dscn1407

Bookmark the permalink.

Comments are closed.